Iiii to jest ten moment kiedy w 90% przypadków słyszę Poczekaj, ale jak to pieszo?!
Zgadza się, 6 lat temu, wraz z moim ówczesnym partnerem, opuściliśmy nasze mieszkanie w Katowicach i zaczęliśmy sukcesywnie poruszać się na zachód, aż po 4,5 miesiąca i ponad 3500 kilometrach postawiliśmy nogę w Lizbonie.
Nie napisaliśmy książki, nie udzielaliśmy wywiadów, nie rozmawiano o nas w radiu, ani nie przybijaliśmy nikomu piątek na mecie; zrobiliśmy to dla siebie, nie licząc na gratyfikację w postaci chwilowego posłuchu. Ale ponieważ po wielu latach temat nadal wydaje się lekko pulsować i mieć swoje magiczne oddziaływanie, postanowiłam o tym napisać, mając nadzieję, że upływający czas będzie filtrem, który zostawi banały i rzeczy miałkie, dla podsumowania tego, co najważniejsze i miejmy nadzieję, najciekawsze. Tym samym chciałam zaznaczyć, że treść tego artykułu pochodzi prawie wyłącznie z osobistej pamięci, jako że po rozstaniu z kompanem podróży rozstałam się również z wszelkimi pamiątkami, mapami i zapiskami, które pozwoliłyby odtworzyć rzecz w bardziej formalnym wymiarze.
Jednakże niech tak będzie, bo czy to, co nazywamy doświadczeniem, nie jest zwykle nieco zakrzywionym odbiciem faktów i naszej osobistej kontemplacji tego odbicia?
Jak nie “szukałam siebie” na Camino — trochę o motywacji
Nigdy się nie spełniamy. Jesteśmy dwoma odchłaniami — studnią wpatrzoną w niebo.
Fernando Pessoa, Księga niepokoju
Podobno ludzie wybierają się na ścieżki Camino de Santiago z tego samego powodu, z którego jeżdżą do Indii - żeby odnaleźć siebie. Chociaż przemierzyłam 7 krajów, nigdy specjalnie nie zrozumiałam co ten termin miałby oznaczać. Nie wpisuję się również w drugi popularny powód — chociaż możliwe że jeszcze podepnę w tym artykule jakiś fajowy cyctat z biblii, na pytanie czy jestem religijna odpowiadam hell no (chyba że od tego zależy mój nocleg).
Prawdopodobnie początkowo chodziło po prostu o wyzwanie, proste polskie Co, ja nie zrobię? A ponieważ jest to kwestia całkowicie osobista, może lepiej będzie opisać, co okazało się po fakcie, czyli dlaczego taka podróż może być atrakcyjna dla innych.
Prostota i wolność
W dzisiejszym kapitalistycznym świecie wszyscy podróżujący są wymarzonym targetem, odhumanizowaną masą, mającą koniecznie wpisać się w jakąś zaprojektowaną z góry część procesu, będącą zmienną w równaniach kosztów, przychodów, strat. Osobiście nie lubię być tak traktowana. Podróżowanie pieszo, poza odrobiną logistyki, którą trzeba ogarniać na bieżąco, daje niezwykle rzadki komfort wolności, niezależności od proponowanych gotowych rozwiązań, wiecznego czekania, opóźnień, kontroli, procedur i wydatków.
Kiedy chcesz zmienić swoje położenie po prostu wstajesz i idziesz. Tak, bardzo powolne, ale ponieważ pozbawione czekania na rzeczy niezależne od Ciebie, pozbawione irytacji i stresów, które towarzyszą tradycyjnym formom podróżowania.
Klawe reakcje ludzi
Ludzie zaskakiwali nas dokładnie od pierwszego do ostatniego dnia naszej podróży.
Kiedy szliśmy brzegiem jezdni, zatrzymywali się pytając czy nas podwieźć; kiedy prosiliśmy o napełnienie butelki wodą, zdarzyło nam się otrzymać wino, owoce, zaproszenie na kolację; kiedy pytaliśmy o dogodne miejsce do rozbicia namiotu, proponowali własny ogródek lub po prostu nocleg u siebie. Szczerze mówiąc niektóre reakcje ludzi, skłaniały nas do zastanawiania jak źle musimy wyglądać.
W każdym przemierzonym kraju, niezależnie od wieku, wykształcenia, znajomości angielskiego, ludzie ofiarowali nam więcej niż kiedykolwiek mogliśmy prosić.
Raz w Hiszpanii, sprzedawczyni w sklepie wybiegła za nami na ulicę, bez słowa wręczając nam dwie wspaniałe brzoskwinie. Innym razem, dwaj Portugalczycy wciągnęli nas do swojego garażu i poczęstowali domowym winem, co było tylko początkiem przygody, która zakończyła się przejażdżką koparką, łzawym pożegnaniem i propozycją, bym została nauczycielką angielskiego dla dwójki portugalskich dzieci. Na Słowacji, gdzie nocowaliśmy pod namiotem nad brzegiem jeziora, rano czekała na nas torba pełna prowiantu od nieznajomego przyjaciela. W pewnej włoskiej wiosce, kilku ragazzich, których napotkaliśmy po drodze, ot tak przyniosło nam do namiotu pizzę i wydrukowane mapy okolicy. We Francji, pewna para zajmująca się organizacją koncertów, dała nam szybką lekcję tego, jak powinno wyglądać idealne leniwe śniadanie z croissantami, kawą i muzyką. Zupełnym przypadkiem poznaliśmy też organizatorów polskiego pawilonu na EXPO w Mediolanie, którzy, dowiedziawszy się co robimy, zaprosili nas na zwiedzanie ekspozycji oraz koncert Orkiestry Filharmonii Narodowej. Niejednokrotnie byliśmy ratowani z kłopotów, takich jak potrzeba pomocy medycznej czy absolutny standard - suszenie rzeczy po deszczu.
Z ogromną wdzięcznością wspominam też polskich emigrantów, którzy udostępnili nam swoje kanapy i oprowadzili nas po dużych europejskich miastach takich jak Wiedeń, Mediolan, Porto czy Lizbona. A przecież były jeszcze wspólne kolacje w albergue na Camino Frances i Portuguese, i wszyscy kompani, którzy przez pewien czas wędrowali równolegle z nami, i nasi przyjaciele, którzy kobicowali nam na odległość, śledząc nasze kroki online.
I kiedy tak wyliczam, myślę że zaszła jakaś pomyłka w obliczeniach. To niemożliwe, żeby spotkało nas tyle przygód i tyle świetnych ludzi w ciągu zaledwie 4,5 misięcy.
Lepsze niż dragi
Szedłem ścieżką nie myśląc o niczym, jak niemal zawsze bywa w chwilach objawień. (raz jeszcze przestudiować, jak wszelka głęboka nieuwaga uchyla pewne drzwi i jak należy się rozpraszać, jeżeli nie jest się zdolnym do koncentracji).
Julio Cortázar, W 80 światów dookoła dnia
Być może nie ma bardziej gównianego życia, niż życie artysty. Rodzisz się z przekleństwem (które inni nazywają darem), i musisz sobie całe życie radzić z faktem, że twoja profesja (którą inni nazywają powołaniem), zależy od jakichś przypadkowych przypływów czegoś, czego nikt do końca nie zrozumiał. No dobra, możliwe, że trochę przesadzam, aczkolwiek musi być jakaś przyczyna, dla której twórcy w całej rozpiętości od Van Gogha po The Beatles, stymulowali się, by dosięgnąć tego czegoś lub — jak pisał Cortázar — uchylić pewne drzwi.
Chodzenie raz jest formą medytacji, która pomaga oczyścić umysł, zrelaksować się, połączyć z naturą i zaoszczędzić na psychoterapii; innym razem (np. w tej prawie pustynnej części Hiszpanii przy +40 stopniach), zabiera cię w rejony, o których nie śniłbyś, gdybyś próbował pilnie się na nich skupić. Nie jest nowością, że kiedy powtarzamy jedną monotonną czynność, myśli zaczynają przepływać przez naszą głowę swobodnie, rzeczywistość rozmazuje się lekko, odpływamy, a wtedy kropki pod naszą czaszką łączą się w przedziwne, nieoczywiste a jakże piękne pary. Tria. Kwartety… I tak dalej… I tak dalej…
Brzmi znajomo?
Więc może zabranie dyktafonu nie byłoby głupim pomysłem. Chociaż osobiście odmawiam, wierząc, że najulotniejsze, najcenniejsze w swojej delikatności rzeczy nie dają się zarejestrować, a to co ważne i tak do nas wróci.
Odpoczynek od technologii
Ok, nie całkowity, jednak chciałam wspomnieć o pewnej rzeczy, ktora często bywa błędnie wyobrażana; powtarzane niejednokrotnie pytanie — ale to jak, szliście patrząc na Google Maps? GPS? — dla mnie samej było zaskoczeniem. Chociaż fakt, że w dzisiejszym świecie ludzie często oglądają piękne miejsca poprzez aplikację kamera, a koncertów, na których byli wysłuchują ostatecznie na filmikach, które nakręcili, niejako usprawiedliwia tę wizję.
Tak — używaliśmy map Google, zwykle by przygotować się na nadchodzącą następnego dnia drogę, przedyskutować postoje, nocleg, jednak podczas marszu naprawdę nie jest to potrzebne, a na pewno niestosowne, bo pustoszące nasze przeżycie.
Poza tym, przestać używać Google Maps to nie koniec świata, to po prostu przestawienie się na inny interface, czy to miejski system informacji wizualnej, czy papierowa mapa, czy oznaczenia na szlaku, czy wędrówka słońca po niebie.
Dla osób, które zwykły patrzeć raczej w okienko smartfona niż dookoła, może być z początku bolesne, ale nie ma w tym wielkiej filozofii. W Europie nie można się zgubić… przynajmniej nie na długo.
Dziwne miejsca do spania i obiecany cytat z Biblii
Lisy mają nory i ptaki powietrzne — gniazda, lecz Syn Człowieczy nie ma miejsca, gdzie by głowę mógł oprzeć.
Łk 9,58
Na szczęście od czasów Jezusa i jego apostołów czasy się zmieniły i podróż pieszo oferuje wiele możliwości noclegu. Pisałam już o kempingiwaniu w namiocie i gościnności osób napotkanych po drodze. Czasem jednak zdarza się, że śpi się w miejscach, które trudno byłoby wyobrazić sobie jako sypialnie w innych okolicznościach.
Spanie w niesamowitych kamiennych klasztorach-twierdzach na trasach w Hiszpanii czy Portugalii przechodzi niemal w normę. Ponieważ Camino de Santiago inaczej zwane drogą świętego Jakuba angażuje wiele chrześcijańskich instytucji, zgromadzenia takie jak Monasterio de San Julián (Samos, Hiszpania), Monasterio Santa Maria Magdalena (Sarria Lugo, Hiszpania), Convento Franciscano de San Antonio (Herbón, Hiszpania), Mosteiro de Vairão (Vila do Conde, Portugalia) organizują noclegi dla pielgrzymów w swoich jednostkach, które czasem wyglądają raczej jak plan filmu, niż typowa wizja schroniska.
Jednak największe niespodzianki w drodze spotykały nas w miejscach, które nie były z góry przygotowane na przyjmowanie pielgrzymów. Jednym z najbardziej niezapomnianych, a do tego darmowych noclegów w trakcie całej podróży, był, mieszczący się gdzieś w austriackich Alpach, piętrowy dom wakacyjny dla uczniów szkoły katolickiej, z ogrodem, stołem bilardowym, lodówkami pełnymi lodów i jak się okazało, po otwarciu zupełnie niewinnie wyglądających drzwi… prywatnym kościołem, w pełni wyposażonym w typowe ławki, konfesjonał, ołtarz, wielki krzyż i organy. Chyba właśnie obecność tych organów powodowała jakiś dziwny dreszcz, a może dziesiątki kątów, zaułków i drzwi, zwłaszcza że w owym czasie dom był pusty i mieliśmy go wyłącznie do swojej dyspozycji.
Zupełnie odmienną atmosferę zaserwował nam inny nocleg, chociaż również znaleziony ogromnym fartem, w austriackiej górskiej wiosce, po dniu wędrówki, który niesamowicie nas zmordował. Wyczerpani weszliśmy na piwo do knajpki, która prawdopodobnie zbierała wszystkich miejscowych — najlepsze miejsce by zapytać, gdzie możemy rozbić namiot. Tutaj odbyło się tradycyjne sceptyczne kręcenie głowami, cmokanie, dyskusje po niemiecku, z których ostatecznie wybiło się jedno znajomo brzmiące słowo: Fußballplatz! Fußballplatz!
Już wcześniej zaliczyliśmy nocleg na boisku piłkarskim, raz, na Słowacji, i to z niezapomnianym widokiem na elektrownię, więc nie byliśmy specjalnie zdzwieni. Tymczasem nasi gospodarze najwyraźniej uznali, że skoro już znaleźli rozwiązanie, możemy teraz spokojnie napić się z nimi, bo noc jeszcze młoda, i trzeba nas koniecznie przedstawić trenerowi. Po kilku godzinach, w górskiej ciemności, z niemieckim o dwa poziomy wyżej, poszliśmy odprowadzeni przez trenera i połowę baru w miejsce gdzie — jak nam się wydawało — mieliśmy rozbić namiot.
Mały wgląd: rozbijanie namiotu po ciemku nie jest przyjemne; kiedy jesteś kompletnie wykończony — dwa razy gorsze; kiedy spędziłeś już pół nocy w barze, w towarzystwie austriackich górali - absurdalne; na co trener robi nam największą na świecie niespodziankę, wyciąga klucze do swojego królestwa — piłkarskich kontenerów-baraków. Po wejściu do środka czujemy się jak w jednym z tych dizajnerskich minimalistycznych domków kapsułowych, które może i mają 4 metry kwadratowe, ale są wyposażone w absolutnie wszystko, czego ludzka istota może potrzebować.
Jeśli intuicja zawiodła, podpowiadając nam, że stadion piłkarski nie jest dobrym miejscem na kemping, innym razem zdarzało się wręcz odwrotnie. Znacie to doświadczenie, kiedy to samo miejsce za dnia wydaje się czymś zupełnie innym w nocy? Tak właśnie znalazłszy po ciemku idealne miejsce, zasnęliśmy na brzegu spokojnej, odbijającej milion gwiazd tafli jeziora, a obudził nas zapach olejku do opalania i wrzask dzieci biegających wokół namiotu, na podmiejskiej plaży, absolutnie pełnej ludzi, z której musieliśmy ulotnić się na tyle szybko, by nie dostać mandatu.
I chyba mój ulubiony z dziwnych noclegów. Mówiono nam, że jeżeli idziesz Camino Portuguese, możesz zapytać o nocleg u Bombeiros, czyli po prostu portugalskich strażaków, a oni nie odmówią, a co więcej nawet nie okażą zdziwienia. Chcąc zatrzymać się w większym portugalskim mieście (gdzie zawsze trudniej o tani nocleg), postanowiliśmy to sprawdzić i nie zawiedliśmy się. Poproszono nas byśmy chwilkę zaczekali wewnątrz ogromnego garażu, gdzie zachwycona mogłam z bliska podziwiać od zawsze zachwycające mnie lśniące czerwone wozy. Po chwili strażaczka zawołała mnie i zaprowadziła na miejsce noclegu, którym okazała się damska przebieralnia strażaczek. Skąd to wiedziałam? Ściany były oblepione kalendarzami i plakatami przystojnych i półnagich strażaków, z czasopisma będącego najwyraźniej branżowym odpowiednikiem Playboya. Nie pytajcie, nie mam zdjęć z tego miejsca, są rzeczy, które warto zachować w pamięci wyłącznie dla siebie…
Mity
Potrzeba dobrej formy fizycznej
Przede wszystkim potrzeba odrobiny odwagi, aby wyjść z domu i zacząć iść i odrobiny wytrwałości, aby to utrzymać. Osobiście nie trenowałam specjalnie przed wyruszeniem i uważam, że nie jest to konieczne. Właściwie widziałam na Camino osoby, dla których musiał to być znacznie większy test niż dla mnie (waga, wiek, stan zdrowia). Łatwo jednak zrozumieć kilka zasad, którymi mogę się podzielić jako lifehacki, dobre praktyki, ćwiczenia:
-
nie przystawaj, jeśli jesteś zmęczony, ale nadal nie osiągnąłeś celu, to najgorsza rzecz, jaką możesz zrobić;
-
wędruj z muzyką, zachowaj rytm;
-
spraw, aby twój mózg był zajęty kreatywnym myśleniem, tak jak Sherlock Holmes wejdź do pałacu umysłu, a zapomnisz, że jesteś zmęczony;
-
włącz tryb ciekawości (naprawdę chcesz sprawdzić, co kryje się za kolejnym zakrętem);
-
zachowanie rutyny posiłków jest generalnie dobrą zasadą w życiu, podczas podróży jest błogosławieństwem;
-
nie przeciążaj swojego ciała. Fizyczne uszkodzenia zatrzymają cię na dłużej, czasem zrobienie kilku dodatkowych kilometrów prowadzi do kilkudniowego postoju; to naprawdę nie jest tego warte.
Podsumowując, powiedziałabym raczej, że potrzebujesz dobrej kondycji psychicznej, woli i odrobiny sprytu, aby umysł zapanował nad ciałem, a nie odwrotnie.
Test dla związku
Wiele osób pyta mnie, jak znieśliśmy bycie razem przez tyle czasu 24/7.
Jestem osobą, która ceni sobie dyskrecję, dlatego nie spiszę tutaj pikantnych szczegółów ani głebokich wynurzeń. Być może również odpowiedź na pytanie, czy taka podróż to dobry test dla związku nie wszystkich zadowoli, bo bedzie ona brzmiała: tak i nie. Przykro mi, nie ma drogi na skróty. Trzeba brać pod uwagę, że długotrwała wędrówka to nieustanne przebywanie (indywidualnie i jako para) w trybie wyzwania.
Dlatego takie istotne komponenty dobrego zwiazku jak zaufanie, dawane sobie wsparcie i poczucie bezpieczeństwa, współpraca dla osiagnięcia wspólnego celu podlegają tutaj ekstremalnej próbie.
Wierzę jednak, że są pary, które chociaż świetnie poradzą sobie z takim testem, zostaną później stłamszone przez codzienność, nudę, monotonię, skarpetki znikające w praniu, codzienne obowiązki, rachunki, potrzebę przestrzeni i istnienia jako odrębna jednostka (tak, tak, to nie znika gdy jesteś z kimś chociażby w najintymniejszym związku).
Być może druga strona ma potrzebę kontrolowania ciebie i skłonność do zazdrości, która nie była widoczna, skoro zawsze byliście razem? Może możecie być dobrymi przyjaciółmi, ale macie dwa zupełnie niekompatybilne pomysły, jak spędzić resztę życia?
Chcesz wiedzieć, czy twój związek jest dobry? Moja propozycja – zmień perspektywę – przestań myśleć o testowaniu go. Jesteś jedną z dwóch stron, od których to zależy. Odpowiedzialność, komunikacja, szczerość – cóż za fantastyczne słowa. Zawsze można je pokontemplować w drodze — na pewno nie zaszkodzi.
Podróżowanie pieszo jest tanie
Relatywnie. Jedną z najzabawniejszych rzeczy jakie usłyszeliśmy podczas naszej wyprawy było myśleliśmy, że podróżujecie pieszo, bo nie macie pieniędzy na samolot. To uroczy punkt widzenia, jednak – kiedy pomyśleć o tym przez moment - raczej chybiony.
Po pierwsze podróż samolotem z Polski do Portugalii zajęłaby nam parę godzin, a nie 4,5 miesiąca, podczas których codziennie trzeba martwić się - w najbardziej minimalistycznym scenariuszu – o wyżywienie, czasem (np. w większych miastach lub na Camino Frances) o płatny nocleg, nie wspominając o innych przyjemnościach, takich jak leki, wizyty u lekarza, reperacja sprzętu.
4,5 miesiąca to dla większości ludzi również całkiem spory kawałek czasu, w którym raczej nie ma się możliwości pracować. My mieliśmy to szczęście, że wynajmując 2 mieszkania w Polsce, co miesiąc mogliśmy liczyć na drobny przychód, który pozwolił nam w ogóle podjąć taką wyprawę.
Dodatkowo spory wydatek stanowiło przygotowanie się do podróży, czyli skompletowanie odpowiedniego sprzętu wartego parę tysięcy. Tutaj pomogła nam mała akcja crawdfoundingowa, coś w stylu garażowej wyprzedaży.
Ekwipunek
Można spojrzeć na to w taki sposób: jeśli decydujesz się na kilkumiesięczną wyprawę, jest to równoznaczne z tym, że przez ten czas jesteś praktycznie pozbawiony domu i wszelkich jego wygód. Na codzień trudno jest sobie zdać sprawę jak wygodnie żyjemy, jak wiele problemów może dla nas rozwiązać posiadanie chociażby najciaśniejszej klitki. Ale ruszmy trochę wyobraźnią. Przyjrzyjmy się rzeczom których używamy na codzień. Czy można je zastąpić? Czy można zrezygnować?
Wstajesz rano (łóżko, pościel, piżama), idziesz do łazienki (ha, łazienka, bieżąca woda, szczoteczka, pasta, papier toaletowy, mydło, ręcznik…), czas na kawę (kawa, pitna woda, kuchenka, czajniczek/kawiarka/ekspres, elektryczność [!], kubek, łyżeczka)…
Ok, stop. Stop! Dopiero wstaliśmy, a już zapełniliśmy cały miejski plecak, jeśli, rzecz jasna pominąć łóżko oraz mały problem z bieżącą wodą i elektrycznością.
W takim wypadku minimalizm, i absolutny reżim w kwestionowaniu użyteczności każdego posiadanego przedmiotu, to rozsądne i jedyne podejście. Ostatecznie wszystko, co zdecydujesz się zabrać, przez parę wykańczających godzin dziennie będziesz dźwigał na swoich własnych plecach.
Są zdecydowanie dwie najbardziej pożądane cechy Twojego sprzętu do włóczenia się: lekkość i szybkie schnięcie/wodoodporność. Wszystko, co nie mieści się w tych kategoriach, może wpędzić Cię w kłopoty. Trzeba też pogodzić się z tym, że cały posiadany sprzęt będzie mocno nadużywany, więc zasadę kto płaci tanio, płaci dwa razy lepiej traktować poważnie.
Wybrałam do dźwigania 38 litrowy Kaipak od Fjallraven*, plecak dostosowany do damskiej sylwetki (za radą dziewczyn z grupy Poróźniczki na FB). To był jeden z moich najlepszych ekwipunkowych wyborów. Uwielbiam ten plecak, jest niesamowicie wytrzymały, wygodny, możliwy do regulowania, nadaje się jako średni bagaż do samolotu, i w gruncie rzeczy wciąż używam go po latach.
Z boku plecaka zainstalowałam matę samopompującą Milo. Jej przewagą, w porównaniu do tradycyjnych karimat, jest komfort spania i rozmiar; pompowanie maty również okazało się bardzo łatwe; jednak pewnego razu, podczas suszenia na dość ostrym słońcu, klej oddzielający komory puścił, i od tamtego czasu mieliśmy ogromny samopompujący się bąbel. Lekki śpiwór od North Face uzupełnił mój zestaw do spania.
Naszym przenośnym domkiem stał się dwuosobowy namiot Jack Wolfskin* Gossamer II. Wybraliśmy go ze względu na wagę (ok. 2kg). Nie mam mu nic do zarzucenia, poza drobnymi uszkodzeniami nigdy nie sprawił nam kłopotu, a został wystawiony na naprawdę solidną próbę.
(Uwaga: sprzęt kempingowy służył nam podczas podróży za wyjątkiem Camino Frances. Jeśli zdecydujesz się wybrać wyłącznie na najpopularniejszy szlak Camino, szczerze polecam oszczędzić plecy i skorzystać z fantastycznej okazji spania, posilania się i prysznica w tzw. albergues — schroniskach dla pielgrzymów dostępnych za okazaniem specjalnego paszportu pielgrzyma, w którym zbiera się pieczątki).
Znacznie ciekawszą kwestią jest obuwie. Nasze podejście było bardzo niecodzienne, jak zorientowaliśmy się obserwując innych pielgrzymów na głównym szlaku Camino, którzy zwykle zakładali solidne buty treckingowe, przeznaczone na górskie szlaki. Jak zwykle byliśmy dziwakami - każde z nas zabrało po dwie pary lekkich miejskich butów. W moim wypadku były to Nike* Jordan Eclipse, niebiańsko wygodne, wykonane z nietypowej grubo tkanej siateczki, oraz klasyczne Air Maxy 1, skórzane i na nieco grubszej podeszwie. Może to kwestia indywidualnego podejścia, ale jako nieliczna z osób, które w ciągu całej drogi nie zaliczyły pojedynczego pęcherza, nie oddałabym moich butów nawet za królestwo goretexu. Co prawda moje Jordany na końcu trasy miały już wytartą w podeszwie dziurę na wylot (co w gruncie rzeczy jest naprawdę w dechę pamiątką), ale podejrzewam że koledzy z trasy wydali ich ekwiwalent na plastry i maście.
W tym wypadku postawiliśmy również na szybkie schnięcie bardziej niż wodoodporność. Mając dwie pary na zmianę mogliśmy w razie przemoknięcia się przebrać, podczas gdy mokra para wysychała bardzo szybko przywieszona na sznurówkach do plecaka. Ten system działał i pozwalał nam śmigać naprzód.
Wiele drobnych przedmiotów okazało się użytecznych w różnych sytuacjach. Jednym z lepszych pomysłów były duże ręczniki z mikrofibry, schnące szybko i zajmujące imponująco mało miejsca. Dobrym pomysłem było również zakupienie czołówek, zamiast zwykłych latarek. Ciekawym i całkiem przydatnym gadżetem okazała się ładowarka solarna, którą przypinaliśmy codziennie do plecaka. Muszę jednak przyznać, że może zwykły powerbank, ładowany przy okazji, sprawdziłby się równie dobrze, a mógłby być nieco mniejszy i o mniej topornym dizjanie. Ambiwalentne są moje odczucia co do zapalniczki Zippo*. Oczywiście docenia się wzornictwo, fakt że nie gaśnie na wietrze i że nie ptrzeba trzymać kółka z krzesiwem dla podtrzymania płomienia, ale noszenie przy sobie buteleczki z benzyną dodawało nam gramów i zabierało miejsce, a jako że zwykle jestem zwolennikiem rozwiązań good enough, nie mogłabym przysiąc, że posiadanie jej nie było wyłącznie potrzebą stylu, i że zwykła zapalniczka nie sprawdziłaby się równie dobrze.
Generalnie myślę, że przygotowanie rzeczy potrzebnych na wyprawę poszło nam całkiem nieźle. Prawdopodobnie jedyną rzeczą, którą zabraliśmy, a nie użyliśmy nigdy, był gaz pieprzowy, na szczęście.
*żadna ze wspomnianych marek nie sponsorowała naszej podróży, a szkoda.
Efekty uboczne
Małe ostrzeżenie, dla tych, którzy zachęceni tym artykułem, mieliby ochotę sami wyruszyć w drogę. Przemierzanie codziennie średnio 30km może mieć efekty uboczne, takie jak uzależnienie od chodzenia (osobiście robię się nerwowa bez codziennego spaceru), odruchowe przeliczania czasu na kilometry i odwrotnie, irytowanie znajomych frazą chodźmy pieszo, to niedaleko, oraz ogólne wrażenie, że od tamtej pory świat się skurczył.
Przygoda życia?
Czasem zdarza mi się spotkać z komentarzem, że moja podróż to przygoda życia i wtedy odpowiadam Cholera, oby nie. Chociaż jest to nietypowe i intensywne wyzwanie, staje się zupełnie łatwe i przyswajalne kiedy tylko pomyślimy, że się skończy, że licznik pozostałych kilometrów powoli zeruje się. Obserwując moją przyjaciółkę, w konfrontacji ze swoją nową rolą mamy, patrząc wstecz na trudy mojej emigracji i sposoby radzenia sobie z nimi, czy podziwiając ludzi, którzy wciąż znajdują nowe pokłady sił na rozwój swoich pasji i pozostawanie przy swoich imperatywach, myślę, że prawdziwe przygody życia to te, które rozpoczynają się bez daty wygaśnięcia, zdefiniowanego końca; te do których motywowanie się nigdy nie może zabrzmieć jeszcze tylko trochę…
Jeśli ten artykuł pomógł Ci przygotować się do własnej drogi, zaciekawił, zadziwił, zainspirował, zawsze możesz: